wtorek, 11 grudnia 2018

Zakładka do książki.

Trzymał książkę oburącz. Strony rozchylał lekko, tylko tyle, ile trzeba było, aby zobaczyć co jest napisane. Bardzo nie lubił, gdy grzbiety były złamane a okładki wygięte. Zawsze dbał o to, aby książka jak najdłużej utrzymywała swój pierwotny wygląd. Trzymał książkę na wysokości twarzy, tak, że było widać tylko ruchy brwi znad krawędzi okładek. A marszczył brwi dość często. Wiele wątków w tej książce go denerwowało, bohaterzy byli lekkomyślni a realnie nie do końca ustalone. W końcu westchnął i zamknął książkę. Położył ją obok siebie i przeciągnął się. Można było usłyszeć jak kilka kości strzela. Jego ciało zawsze tężało podczas czytania. Wziął książkę i odłożył ją na półkę. Obok leżał stos rozpoczętych woluminów, ale żaden nie należał do niego. Jego książki były poukładane, równo, jedna obok drugiej. Pokręcił lekko głową i uśmiechnął się do siebie. Poprawił okulary i wyszedł z pokoju.

 Zamaszystym krokiem weszła do pokoju i postawiła kubek na stole, prawie wylewając jego zawartość. Spojrzała na półkę i stos książek. Zmarszczyła brwi i stwierdziła, że nie ma ochoty kontynuować żadnej z nich, więc sięgnęła po jedną z równo ułożonych książek, które stały obok jej stosu. Wyciągnęła pudełko z przekąskami z szafki i rzuciła się na kanapę. Ułożyła poduszki i oparła się wygodnie. Otworzyła książkę, wyginając dokładnie przednią okładkę, tak, aby książka nie próbowała się zamknąć. Zaczęła czytać. Szybko przebiegała oczami po zdaniach. Sięgnęła po opakowanie czekolady. Położyła je obok siebie i wzięła jedną ciemną kostkę do ust. Książka była dość ciekawa. Bohaterzy robili same głupstwa, ale uważała, że to całkiem pocieszne. Zaczęła się zastanawiać, czy ta książka już była wcześniej w tym mieszkaniu czytana. Uśmiechnęła się pod nosem.
Tak się wciągnęła w czytanie, że nie zwróciła uwagi, że herbata dawno wystygła. Gdy sięgnęła po kubek, zorientowała się, że jest zimny. Szybko spojrzała na zegarek. Była spóźniona i to okropnie. Rozejrzała się dookoła siebie. Nie chciała zaginać kartki, żeby oznaczyć, gdzie skończyła, więc złapała opakowanie z czekoladą i włożyła je między strony. Rzuciła książkę na stos i wybiegła z pokoju.

 Gdy wrócił na mieszkanie, panowała w nim cisza, ale spod drzwi pracowni sączyło się światło. To oznaczało, że ma jeszcze chwilę dla siebie. Wszedł do salonu i spojrzał na półkę. Między książkami widniała luka. Zdziwił się, był pewny, że odłożył książkę właśnie tam. Przesunął wzrokiem po całym rzędzie, aż dotarł do końca i spojrzenie jego padło na stos. Na samej górze leżała jego książka. O zgrozo, wzdłuż ciemnego grzbietu biegła jasna bruzda typowa dla mocno rozchylanych stron. Okładka okrutnie unosiła się ku górze. Wyciągnął niepewnie rękę i sięgnął po książkę. To z pewnością była jego książka! Już zaczynał układać w głowie zdanie, które wykrzyknie, gdy zauważył, że w książce coś jest. Obrócił książkę i niepewnie uniósł okładkę z kartkami. Pod nimi kryło się kolorowe opakowanie z czekoladą. Zaczął się śmiać. Jak mógłby krzyczeć na kobietę, która zostawiała opakowanie czekolady w książce? A dodatkowo była miłością jego życia! Nadal był trochę zły, ale sięgnął po opakowanie i wyciągnął jedno kostkę. Włożył ją do ust i wyszedł do kuchni. Najwyższy czas, aby zrobił kolację.

niedziela, 25 października 2015

►3◄

Zawsze stała tam dumnie. Uprzedmiotowienie mojego ideału. Pamiętam jak dziś, gdy brałem ją do rąk ostrożnie, by wilgotną ścierką obmyć ją z zbierającego się kurzu. Wydaje się, że już wtedy wiedziałem czego oczekuję. Można by pomyśleć, że to zwykłe mrzonki, przecież dzieci nie mają wyobrażeń o takiej miłości. Po prawdzie, ja nie miałem bladego pojęcia o miłości. Ani wtedy, ani później. Od dziecka skupiałem się głównie na aspektach wizualnych. Wszystko sprowadzało się do tamtej porcelanowej figurki, która przedstawiała mój ideał kobiety. Była to istota o filigranowej budowie, jak przystało na laleczkę. Usteczka miała drobne, czerwone. Włosy długie, jasne i zaplecione w warkocz. Siedziała na starej, zużytej skrzyni, nogi opierała na palcach o podłoże, dzięki czemu można było podziwiać jej stopy i łydki napięte, jakby w każdej chwili mogła zerwać się do skoku. Babcia wiele razy chciała mi opowiedzieć mi historię tej postaci, ale nigdy nie słuchałem. Nie interesowały mnie jej losy, zapatrzony byłem w jej piękno. Gdy w końcu Babcia zlitowała się nade mną i ofiarowała mi piękną Mindi (bo tak została przez kogoś nazwana), cieszyłem się jak nigdy. Nosiłem ją zawsze przy sobie, była taka malutka. I krucha, więc troszczyłem się o nią cały czas. Może się to wydać dziwne, że jako chłopiec przykładałem taką uwagę to porcelanowej lalki, ale ja odnajdywałem swoją rozkosz. 
Nasz dom leżał na skraju wioski, nieopodal lasu, przez który można było na skróty dostać się do miasteczka, w którym uczęszczałem do szkoły. Nasze tereny były na przemian zbyt suche i zbyt mokre. Przez większość roku padał u nas deszcz, później grzało słońce. Przywykliśmy do takiego rytmu życia. Jesienią zakładałem kalosze do kolan i brunatną kurtkę przeciwdeszczową. Z samego rana, gdy jeszcze było ciemno, pędziłem przez las do szkoły. Biegłem po deskach, które pozwalały mi choć po części pozostać suchym. Musiałem tylko uważać, by się nie poślizgnąć i nie wpaść do wody pod nimi. Gdybym miał broczyć w powstałym bagnie, zapewne miałbym wodę po pas lub wyżej. Czasami pod koniec tej podróży łapało mnie słońce, które wyglądało przez chmury, przedzierało się przez drzewa i odbijało w zielonej wodzie, która gromadziła się dookoła. Przypadkowego podróżnego zapewne zachwyciłby ten widok, mnie on jednak już znużył. Widywałem to tak często, że nie wydawało mi się to w żaden sposób pociągające. Średnio przepadałem za tym lasem, zawsze kojarzył mi się z obowiązkiem i przymusem, którego jako dziecko tak nie znosiłem. Później zaś, przez kilka tygodni te bagna były przeze mnie znienawidzone. Stały się one złodziejem mojej jedynej miłości, którą tak skwapliwie w sobie pielęgnowałem przez te miesiące mojego młodego życia. Pewnego dnia niefortunnie się zdarzyło, że moja ukochana Mindi wysunęła się z kieszeni plecaka i wpadła do wody. Nie usłyszałem tego, bo padało tak mocno, że szumiało mi w uszach. Przez długi czas myślałem, że zapodziała się gdzieś w szkole lub w domu, jednak, gdy nie znalazłem jej w żadnych z tych miejsc, zacząłem podejrzewać, że podstępne Bagno postanowiło mi ją ukraść. Jakże się buntowałem, sprzeciwiałem tej niesprawiedliwości. Przez kilka nocy rozpaczałem za pięknym widokiem mojej filigranowej piękności. Chciałem nawet pójść i przeczesać bagna, co oczywiście zostało mi szybko wybite z głowy. Zamartwiałem się tą stratą przez kolejne kilka miesięcy, póki nie znalazłem nowej pociechy w życiu. Wystarczyła mi wtedy tylko namiastka czegoś równie pięknego, bym porzucił swoją rozpacz po staracie miłości.
Wkrótce zapomniałem o Mindi całkowicie. Tak mi się przynajmniej zdawało.
Wyjechałem z rodzinnego domu, by zamieszkać w większym mieście, gdzie czekało mnie tyle możliwości. I podniet. Zamieszkałem w starej kamienicy, na stancji u starszej kobiety, która przyjmowała pod swój dach zbłąkane dusze takie jak ja. Miała trzy córki. Niebrzydkie w sumie, ale żadna nie zwracała mojej uwagi. Co dziwiło moim współlokatorów, którzy codziennie robili dziewczętom głupie dowcipy, które wszelako miały zachęcić młode kobiety do zainteresowania nimi. Skutki były różne. Oczywiście uczestniczyłem w tych żartach, jednak na celu miałem własną rozrywkę. Południa spędzałem wśród wielkich budowli, które były tak obrzydliwe, że aż mi żołądek skręcało. Szukałem więc czegoś co zawładnie moją duszą na tyle, bym miał ochotę wyjść z własnego pokoju. I w końcu, po wielu tygodniach poszukiwań odnalazłem własne powołanie. 
Zaczęło się klasycznie, zostałem uwiedziony pięknymi dźwiękami fortepianu. Zatrzymałem się pod dwupiętrowym budynkiem. Obok drzwi wisiała tablica oznajmiająca wszem i wobec, że za drzwiami znajduje się szkoła tańca. Taniec - prychnąłem wtedy, ale i tak wszedłem do środka. W portierni nikogo nie było, więc śmiało ruszyłem dalej. Na parterze rozbrzmiewała jakaś dzika muzyka, której do tej pory nie słyszałem. Podszedłem do drzwi, w sali młodzi ludzie skakali i wili się po podłodze. Nic ciekawego, więc podążyłem dalej. Wdrapałem się po schodach na drugie piętro. A tam zamurowało mnie niemal natychmiast. Moim oczom ukazały się istoty wyjęte niemal z moich snów. W sali rozbrzmiewały dźwięki fortepianu, a kilka par tańczyło jakieś układy, których w tamtej chwili nie pojmowałem. Podszedłem bliżej. Młodzi mężczyźni stali wyprostowani, z dumnie uniesionymi podróbkami. Dziewczęta stały obok, w opiętych bluzkach, wyciągały dłonie w stronę swoich partnerów. Gdy zaczęli tańczyć, nie mogłem oderwać od nich oczu. Byli tacy dostojni, tacy zachwycający. Niemal natychmiast zapragnąłem stać się tacy jak oni. I wtedy ujrzałem Ją! Przepiękną istotę, która odezwała się do mnie cicho, ale pewnie. Zapytała czy tańczę. Oniemiały pokręciłem tylko głową. Zapytała, czy chciałbym spróbować. Przytaknąłem ochoczo. I tak zaczęła się moja przygoda z tańcem.
Codzienność spływała mi mozolnie, bo każdą wolną sekundę uznawałem za wyczekiwanie. Pędziłem przez obskurne miasto, by jak najszybciej dotrzeć do szkoły tańca. By móc jak najprędzej ujrzeć moją piękną Monic, mój sen. Zjawiałem się zazwyczaj przed czasem, ale i ona również miała taki zwyczaj. Siadałem na ławce i przyglądałem się jak pręży swoje filigranowe ciało przy barierce. Jak wyciąga długą, łabędzią szyję w stronę światła. Jej jasne włosy zawsze były nieskazitelnie upięte w kok. Obserwowałem jak napręża mięśnie, które uwydatniały jej kształty. Monic była istotą kruchą. Nie tylko z wyglądu, ale i charakteru, Mówiła bardzo cicho, mówiła niewiele, ale i mi to nie przeszkadzało. Gdy podchodziła do mnie, by pokazać mi kroki, rozkoszowałem się jej zapachem, chłonąłem go z przymkniętymi oczami, co ona brała za skupienie na tańcu. 
Przykładałem się do tych lekcji, dawałem z siebie wszystko, choć taniec nie porywał mnie tak bardzo jak Monic. Uwielbiałem trzymać jej drobną dłoń w swojej. I ten moment, gdy moja druga ręka lądowała u podnóża jej pleców. Te chwile dominacji, gdy jej los zależał tylko i wyłącznie ode mnie. Moja drobna partnerka wydawała mi się ufać bez granic. Z czasem zaczęła się przede mną otwierać, ale ja w najmniejszym stopniu nie byłem zainteresowany jej opowieściami. Nie obchodziły mnie jej problemy, nie chciałem zgłębiać jej charakteru. Jedne co pragnąłem posiąść, to ona sama, w całej swojej fizyczności, bez tej zagmatwanej duchowości. Wydawało mi się, że to miłość. Bo jakże inaczej wtedy mogłam nazwać to pragnienie, które sprawiało, że cały drżałem na jej widok? Chciałem chwycić jej drobne ciało w swoje ręce, pocałować ją w maleńkie usteczka. Chciałem zbadać każdy zakamarek jej aksamitnego ciała. To musiała być miłość, podniecał mnie nawet widok potu, który spływał po jasnym czole, gdy zbyt długo tańczyliśmy.
Pewnego dnia zostaliśmy dłużej we dwoje. Monic chciała przećwiczyć układ, który mieliśmy wykonać na jakimś konkursie. Na dworze padał deszcz, zacinał ostro w szyby. Gdy podnosiłem Monic w obrocie, jej oddech przyjemnie łaskotał mnie w szyję. W pewnym momencie zatrzymała się i przylgnęła do mnie całym ciałem. Czułem jak jej serce łomocze. Ujęła moją twarz w drobne rączki, nachyliłem się, a ona obdarowała mnie pocałunkiem. Jej usta były najwspanialszą słodyczą jaką kiedykolwiek przyszło mi smakować. I wyglądało na to, że chciała na tym poprzestać, ale ja zachęcony tym gestem podążałem dalej. Uniosłem jej koszulkę, ona zaprotestowała cicho, ale nie miała zbyt wiele siły, by móc mi się wyrwać. Złapałem ją w pasie, rozpiąłem jej stanik. Moja ręka ujęła jej drobną pierś, była tak cudownie mała. Pocałowałem ją w szyję. Czułem na ustach słony posmak jej potu. Jej protest tylko bardziej mnie zachęcał. Chciałem ją posiąść, nawet i siłą. Rozpiąłem jej spódniczkę, która wtedy swobodnie spadła na ziemię. Monic zaczęła płakać, błagać mnie, abym ją puścił. Jakże mógłbym zatrzymać się w takiej chwili. Moja dłoń znalazła się między jej nogami. Monic krzyknęła, nie sądzę, aby to było z bólu. Starałem się być delikatny, naprawdę delikatny.
Pamiętam bardzo dokładnie jej protest i łzy. Mój umysł jednak odrzucał to wszystko. Zostałem pochłonięty przez dziką rządzę. Pieściłem to delikatne ciało, rozkoszowałem się tą przyjemnością. Smak Monic pozostawał na moich wargach jeszcze długo po tym. Do dziś go pamiętam. Do dziś pamiętam jak jej miękkie wnętrze obejmowało mnie rozkosznie, gdy moje ręce i usta pieściły jej sutki. Monic w pewnym momencie przestała krzyczeć, pojękiwała tylko cicho co jakiś czas. Była taka delikatna, taka słabiutka. 
Scałowałem jej łzy z policzków, pomogłem się jej ubrać. Oddałem jej swój płaszcz, by nie zmokła w drodze do domu. To była miłość. Kolejna miłość, która przepadała w otchłani wody.
Monic nie pojawiła się na drugi dzień w szkole tańca. Nie pojawiła się wtedy, ani w żaden inny dzień. Nigdy więcej jej nie zobaczyłem. Jej ani swojego płaszcza. Wtedy przypomniała mi się Mindi. Moja piękna, idealna Mindi. Czy mogłem pozwolić, by Monic, przenajdroższa istota w moim życiu, moja miłość, przepadała na zawsze tak jak porcelanowa figurka? 
Wtedy zdałem sobie sprawę, że tak. Było już za późno. Miasto było jak moje rodzinne bagno. Zbyt głębokie, bym mógł tam wskoczyć i odszukać moją Miłość. 
Zbyt głębokie, bo nigdy nie nauczyłem się pływać.

czwartek, 25 czerwca 2015

ZW: Nudny człowiek.

Naszym zadaniem było opisać najnudniejszego człowieka, jakiego mieliśmy "przyjemność" spotkać/poznać. Ja jednak nie jestem pewna, czy coś takiego udało mi się osiągnąć.

ZW: Nudny człowiek.

Pani Be czy Pan Fe. Chwila, o czym on właśnie powiedział? Ah, to chyba nieważne… Kolejny raz słyszę wyraz, którego znaczenia nie znam.  Owszem, wiem co ono leksykalnie mi rzecze, ale jakie ma znaczenie w całej naszej rozmowie? Czekaj, jak ta osoba ma na imię? W sumie, po co mi jej imię. Jest jak… nie, tych ludzi nie da się nawet do siebie porównać. Jakże ona mnie irytuje, kompletna klapa. Ja o Niebie, ona o Chlebie, a razem to my chyba rozmawiamy o Drzewie. Bo nawet nie o Marmoladzie. Gdyby to chociaż była mowa o śmietanie! Zaprawdę znalazłabym jakieś pięć pobocznych wątków. A tutaj nic, klapa. Kiwam głową, a z moich nozdrzy wydobywa się jakiś dźwięk imitujący słowo. A może jakiś zlepek liter. Ah, zatem widzisz, że sznurowadło ci się rozwiązało. I co ja mam z tym zrobić? Sugerujesz, że mam ci kupić nowe czy jak? Co mam ci odpowiedzieć na kwestie twojego jogurtu? Nie, dziękuję, nie jadam. Wciąż to samo i samo, marudnaś jak tysiąc innych a równocześnie jak nikt inny. A może coś twórczego? Porozmawiajmy o smaku kawy, o bariście, który jej nie pije, tylko się nią rozkoszuje. O matko, jak ja bym chciała cię wypić. Mieć to za sobą, wiedzieć wszystko, bo twoje aromaty i tak są mieszaniną… niczego? Nie potrafię w tym odnaleźć nic, co mogłoby sprawić, że zacznę się śmiać i bez myślenie wyleję potok słów. Oh, jest przebłysk! Nie, poczekaj, gdzie się tak śpieszysz. Wszystko zepsute, jesteśmy u punktu wyjścia. Dobrze, zatem może w końcu powinnam pchnąć te drzwi z napisem „wyjście ewakuacyjne” i uciec. Milczenie jest pięknem, doprawdy, ale ty tego nie potrafisz. Słyszę jak niecierpliwe wybijasz palcami rytm, jak zbliżasz się do mnie. Oh, na miłość boską, powiedzże to w końcu! Proszę, chcę mieć to już za sobą! Jesteś dla mnie jak obraz z jednej farby, wcale nie interesuje mnie gramatura papieru. Proszę, możesz być jak mgła? Bym chociaż chciała odkryć to co kryje się w jej kłębach? Znów to samo. Dobrze. Zamilknę. Wezmę tę rolę na siebie. Zabijacza wszelkiej pasjonującej konwersacji.

poniedziałek, 4 maja 2015

Opadanie.

Opadanie.

Opadam spokojnie, na północnym wietrze, kołysze mnie łagodnie. Słyszę krzyk rozdrażnionych mew, które nie lubią, gdy narusza się ich teren. Widzę nadciągający sztorm, który już zdążył sprawdzić wytrzymałość małego okrętu na horyzoncie. Boję się tego sztormu. Jeśli złapie mnie w swoje sidła, z pewnością rozerwie na strzępy lub udusi, a później porzuci na rozległej polanie, gdzie nikt mnie nie znajdzie. Sztorm się nie śpieszy, choć nie jest on też powolny. A ja wciąż opadam uniesiony wcześniej chwilą szczęścia.

Poszukuję własnego lądu, własnego kawałka przestworzy. Pragnę poczuć na sobie dotyk delikatnych dłoni, które wezmą mnie lekko w objęcia, ucałują moje brzegi i schowają w bezpieczne miejsce.

Mewy chowają się w skalnych ranach a ja kołyszę się na boki. Coraz szybciej, łapię niezrównoważone podmuchy powietrza. Unoszę się nad nimi i opadam pod nie. Muskają mnie one swą brutalnością. Opadam w stronę iglastych skał. Nieubłaganie czeka mnie spotkanie z pieniącą się złością fal. Z nieba zaczynają spadać ogromne krople czyichś łez. Sztorm już ty jest, a ja trafiony przez ostrzał czyjegoś smutku i strachu lecę wprost w granatową toń nadziei.
Lecz nagle, gdy już prawie zetknąłem się z nierówną i wzburzoną taflą wieczności, ostry podmuch znów unosi mnie ku górze. Zaczyna mną szarpać niemiłosiernie. Czuje jak kwaśno-słony oddech mojego nieprzyjaciela zacieśnia się wokół, pozbawiając mnie tym samym mojego własnego podmuchu szczęścia.
Boję się stracić moją własność i przyjąć cudze nieszczęście, ale nie mam wyboru. W istocie nikt nie zapytał mnie o zdanie.
Unoszę się coraz wyżej, wbrew wszelkiej logice.

Coraz wyżej, atakowany przez ostre i nieopanowane uderzenia rozszalałych wiatrów. Świat ogrania ciemność, wszystko milczy. Słychać tylko grzmoty i huki. Niebo przeszywa złocista błyskawica; to dziwne , że jest taka piękna. Ogromnie pragnę znaleźć się bliżej niej, ale nie mogę. Nie mam nad sobą żadnej kontroli.

Pioruny rozświetlają ciemności, uderzają w przestrzeń, w ziemię i słupy, mające uchronić ludzi przed tą złowrogą pięknością. Te błyskawice dają nadzieję, pomimo, że są tak niebezpieczne. Wciąż nie mogę ich dosięgnąć, choć jestem tak wysoko. Niemal stykam się z mrocznymi kłębami, które przez tyle czasu zgromadziły w sobie tyle zazdrość, aż w końcu wyładowały ją na całym świcie. Sztorm nie ma dla mnie litości. Tarmosi mnie i niszczy moją wytrwałą, lecz kruchą strukturę. Pozbawia mnie moich barw, powoli, lecz boleśnie. Każda utracona część oddala się ode mnie natychmiast lub krąży wokół. Czyżby była szczęśliwa, że teraz prowadzi oddzielne życie? Za chwilę znika porwana przez kolejne prądy powietrza.
Gęste kłęby pożerają mnie w całości. Przez chwilę panuje zastój. Jakby wszystko zamarło, ale wiem, że tak nie jest. Właśnie w tym momencie spokoju czuję ostatnie, niesamowicie mrożące i bolesne uderzenie. Jego siła wyrzuca mnie poza gęsty kłąb. Unoszę się ponad niego a wokół mnie rozpościera się szerokie niebo, udekorowane w barwy ciepła. Delikatny błękit przeplata się ze słabym fioletem i intensywnym pomarańczem. Ten obraz koi moją zmęczoną postać. Wiem, że to już koniec. Nawet jeśli pode mną wciąż szaleje burza, to ja już nie mam nią nic wspólnego.

Ciepły podmuch południowego wietrzyku pcha mnie w stronę słońca. Teraz mogę już tylko spłonąć lub opaść jak niepotrzebna gałąź. Szybko, w głębinę morza.
Opadam.

- Popatrz jakie śliczne. Takie piękne, choć nieco zniszczone. Jak myślisz, skąd się tutaj wzięło?
- Możliwe, że przybyło z tym wczorajszym sztormem.
- Ah, z tą okropną burą?
- Tak sądzę.
- Wezmę je do domu.
Czuję jak coś podnosi mnie i delikatnie otrzepuje z grudek piasku. Delikatnie palcem wygładza moje wystrzępione brzegi.
Dziewczyna chowa mnie do kieszeni turkusowej koszuli, tak, że wystaje z niej tylko czubkiem. Czuję jak pod warstwą materiału bije serce.
- To naprawdę piękny okaz.
- O tak, zajmę się należycie i pokażę reszcie.
- To jedno z ciekawszych piór, które do tej pory znalazłaś.
- Prawda, mam wrażenie, że to Piórko ma długa historię.
- I przebyło długą drogę, byś je odnalazła.

środa, 25 lutego 2015

RAiN: Herbaciany dylemat Alojza.

Jakoś tak mnie naszło, dawno nic nie było z tej serii.

RAiN: Herbaciany dylemat Alojza.

-…jzy. Alojzy!
Chłopak podnosi wzrok znad kubka i przenosi go na kobietę, która siedzi na blacie i macha znudzona nogami.
- Słucham?
- Słuchasz mnie w ogóle?
Pyta oburzona.
- Nie.
Przyznaje się od razu, wie, iż nie ma sensu ściemniać, że jest inaczej.
- Mogłeś mi to powiedzieć od razu.
Oburza się dalej kobieta.
- Wybacz, zamyśliłem się.
Alojzy wyciąga łyżeczkę z woreczkiem ekspresówki z kubka.
- Znów myślałeś o Niej?
- Jak sądzisz Nami, ucieszyłaby się, gdybym zrobił jej śniadanie i przyniósł do łóżka? Niektórzy nie lubią jeść w łóżko. Co jeśli by na mnie nakrzyczała?
- Pierw jakimś magicznym sposobem musiałbyś pojawić się u niej w domu z samego rana.
Nami nie ukrywa drwiny.
- Masz rację.
Odpowiada lakonicznie Alojzy.
- Co jeśli posłodziłbym jej herbatę o pół łyżki za dużo?
- Jakiś ty dziwny się zrobił. Wyrzuć tą ekspresówkę.
Chłopak wyrzuca ekspresówkę do kosza.
- Pierw trzeba komuś zrobić herbatę, żeby móc ją posłodzić.
Dodaje po chwili kobieta. Pstryka Alojza w ucho.
- Wiem o tym Nami, ale co jeśli bym zrobił herbatę i posłodził ją za dużo, po czym zaniósł ją z resztą jedzenia do jej pokoju i został skarcony?
- Przeprosiłbyś i tyle.
- To nie jest takie proste. To naprawdę zaprząta moje myśli. Chciałbym zrobić dla niej śniadanie.
- Będziesz musiał trochę na to poczekać zajączku.
-Zajączku?
Nami śmieje się radośnie i zeskakuje z blatu.
- Boś taki spietrany i pośpieszny jak zając.
Pokazuje mu szatę białych zębów.
- Mógłbyś mi zrobić śniadanie zamiast zastanawiać się nad hipotetycznym przesłodzeniem nieistniejącej herbaty.
Kobieta tarmosi jego blond włosy i wychodzi z kuchni.
Alojzy spogląda na swój kubek.
- Naprawdę chciałbym zrobić dla niej śniadanie.
Zabiera się za przygotowanie jedzenia dla mieszkańców Oazy.

***
Alojzy buja się na krześle i przewraca kolejne kartki książki, której w gruncie rzeczy nawet nie czyta. Do pokoju wchodzi kobieta w niebieskich włosach. W ręce ma szczotkę.
- Al, zajączku ty mój najdroższy, uczeszesz mnie?
Podchodzi do chłopaka i zerka na książkę. Alojzy zdaje się jej nie słyszeć. Kobieta podcina nogę krzesła, które już po kilku sekundach ląduje z łoskotem na podłodze. Wraz z nim ląduje tam Alojzy.
- Nami!? Co ty wyprawiasz?
- Zwracam na siebie twoją uwagę.
Kobieta zdaje się nie przejmować tym, że mogła zrobić chłopakowi krzywdę.
- Czytałem, mogłaś mnie po prostu szturchnąć.
- Wcale nie czytałeś.
Wzrusza ramionami i pomaga chłopakowi wstać.
- Powiedz Alojzy, nie wpadasz przypadkiem w uzależnienie?
- Uzależnienie od czego?
Chłopak bierze szczotkę, którą Nami właśnie mu podaje. Stawia krzesełko i siada na nim. Kobieta usadawia się na poduszce, na podłodze.
- Od tej dziewczyny.
- Nie wydaje mi się.
Alojzy zaczyna czesać długie, niebieskie włosy.
- Co na ciebie nie spojrzeć, cały czas o czymś myślisz. Założę się, że w przynajmniej połowie przypadku myślisz o Niej.
- Nawet jeśli, to co z tego?
- To niezdrowe…
- Od kiedy? Poza tym, o czym innym mam myśleć? Wcale nie przeszkadza mi, że to zajmuje moje myśli, wręcz przeciwnie.
Szczotka zagłębia się w gęste pasma, Alojzy lekko się nachyla, żeby doczesać aż do samych kosmyków. Część włosów trzyma w dłoni.
Nami bębni palcami w podłogę, niecierpliwi się. Nie lubi, gdy Al poświęca czemuś za dużo uwagi, bo wtedy zapomina o niej. Kobieta nie znosi, gdy się o niej zapomina, ale naprawdę martwi się o Alojza.
- Wiem, że ci to nie przeszkadza. Nikomu to nie przeszkadza, w końcu to tylko myśli.
Odwraca się w jego stronę i spogląda w modre oczy chłopaka.
- My się tylko o ciebie martwimy.
Alojzy powoli kiwa głową na znak, że zrozumiał. Nie wie co ma powiedzieć.
- Wiesz, żebyś później nie cierpiał. Prawie nic o niej nie wiesz.
- Zgadza się. I chcę to zmienić. Chcę wiedzieć jak najwięcej.
- Jak?
- Sam nie wiem, po prostu.
Nami kręci zrezygnowana głową.
- To głupie wiem.
- Wcale nie… No dobrze, może trochę głupie.
- Dzięki Nami.
- Wiesz, że na mnie zawsze możesz liczyć.
Kobieta uśmiecha się szeroko.
- Chciałbym jeszcze kiedyś ją spotkać.
- Wiem Zajączku, wiem.
Nami zabiera szczotkę z rąk Alojza.
- Nie bujaj się na krześle.
Mówiąc to wstaje. Patrzy przez chwilę na chłopaka, który odgarnia swoje blond włosy do tyłu. W końcu decyduje się nic więcej nie mówić i wychodzi z pokoju.
Alojzy odprowadza Nami wzrokiem do drzwi. Zastanawia się, kiedy ona stała się taka troskliwa. Wzdycha cicho i wraca do lektury, chociaż myśl o tym, że mógłby znów spotkać tamtą dziewczynę nie daje mu spokoju. Odkłada książkę na stół i krzyżuje ręce na piersi. Wie, że jest zbyt niecierpliwy i że powinien trochę przystopować, ale od bardzo dawna tak się nie czuł. Podoba mu się to uczucie, nawet jeśli trochę go dręczy. Chłopak unosi ręce do głowy i tarmosi sobie włosy, zawsze tak robi, gdy próbuje znaleźć rozwiązanie. Tym razem nic nie przychodzi mu na myśl. Poddaje się więc i dalej rozmyśla o herbacie.
***
- A ten co się tak cieszy jakby udało mu się złapać prosiaka?
Kobieta siada na fotelu i spogląda na Alojza. Nami, która siedzi na kanapie wzrusza ramionami.
- Skąd ja go mam wiedzieć? Łazi już tak kilka dni i cieszy twarz jak dziecko.
Nie podoba jej się to, bo jest nieustannie ignorowana.
- Może trzeba go sprowadzić na ziemię?
- Daj spokój Nina, to nic nie da. Próbowałam.
- Właśnie, ty próbowałaś.
Nina śmieje się do samej siebie, bo nikt inny tego nie rozumie. Ściąga jedną słuchawkę z ucha.
- Alojzy?
- Tak Nina?
- Co się tak cieszysz?
- A nic, tak jakoś mi ciepło na sercu.
- Może masz zgagę?
- Nie Nina, to nie zgaga, ale dzięki za podpowiedź.
- Proszę bardzo.
Szaro włosa kobieta opiera nogę o ramię kanapy. Już ma coś mówić, gdy do pokoju wchodzi szczupła dziewczyna i się krzywi.
- Co się tak krzywisz Al?
- Nie mogę już z nim.
Wskazuje na chłopaka ,który siedzi i się uśmiecha a wzrok wlepiony ma w czarny ekran telewizora.
- Co z nim?
Nina również się uśmiecha, ale zupełnie z innych powodów niż Alojzy.
- Tylko spójrz na niego. Cieszy twarz bez powodu. Nie da się z nim normalnie pogadać i tylko łazi i sprawdza czy się czegoś nowego nie dowiedział. Szału można dostać.
Dziewczyna siada zniechęcona na kanapie obok Nami.
- Haha.
Kobieta zaczyna się śmiać i spogląda na dziewczynę swoimi morskimi oczami. Nie może uwierzyć, że jej Maleństwo coś takiego właśnie powiedziało.
- Co najmniej jakbyś była lepsza.
Nina wypowiada na głos myśli Nami.
- Jestem lepsza.
Oburza się dziewczyna.
- Już dobrze Al. On nawet nie zwraca na nas uwagi.
Nami głaszcze jasne włosy dziewczyny.
- Właśnie o tym mówię!
Włącza telewizor i udaje, że pochłania ją kolorowy świat niezrozumiałych gagów. Nami i Nina wymieniają porozumiewawcze spojrzenia i obie wzruszają ramionami. Wiedzą, że ta dwójka prędzej czy później dojdzie do porozumienia. Zawsze sobie radzili w takich sporach, bo w gruncie rzeczy czuli to samo.
- Idę zrobić herbatę.
Dziewczyna wstaje z sofy. W tym samym momencie Alojz również się podrywa.
- Ja zrobię .
Mówi ochoczo i rusza w stronę kuchni.
- Jak sobie chcesz.
Al mamrocze do siebie i opada z powrotem na sofę.
-Nami?
Odzywa się po chwili.
- Tak skarbie?
- Nie chce może zrobić ciasta czekoladowego?
Dziewczyna patrzy na nią z prośbą w oczach.
- Dla ciebie zawsze króliczku.
Blondynka uśmiecha się radośnie.
- To chodźmy, pomogę Ci. Nina, idziesz też?
- Nie dziękuję, posiedzę tutaj i będę rozkoszować się spokojem.
 Kobieta przenosi się na sofę, gdzie wyciąga się na całej długości.
- Jak wolisz.
Dziewczyna wychodzi z salonu.
- Ależ oni są dzi…
- Dziecinni?
Nina przerywa Nami.
- Chciałam powiedzieć dziwni, ale dziecinni też do nich pasuje.
- To idź już robić to ciasto.
- Haha, też masz ochotę, prawda?
- Wcale.
Nina nakłada obie słuchawki na uszy i zamyka oczy. Nami patrzy na nią przez chwilę i również wychodzi do kuchni.
***
Dziewczyna kroi ciasto na kawałki i bierze od razu dwa na talerz.
- Co ja ci mówiłam?
- Nie wiem, co takiego?
- Żebyś poczekała, aż trochę ostygnie. Niezdrowo jest jeść gorące.
- Nami, ależ ty się odpowiedzialna zrobiłaś.
Al naśladuje minę kobiety i tak siada na fotelu z talerzem w ręku.
- Później nie przychodź z płaczem, że cię brzuch boli.
- Dobrze, nie przyjdę.
Obie droczą się w najlepsze, gdy do pokoju wchodzi Alojzy z tacką. Nie mógł wcześniej zrobić herbaty, bo płeć piękna wyrzuciła go z kuchni. Stawia kubki przed kobietami.
- Zielony dla Niny, pół łyżeczki cukru. Niebieski dla Nami, dwie łyżeczki cukru. I czarny dla Al, prawie trzy łyżeczki cukru.
- Uczysz się tego na pamięć?
Kpi dziewczyna.
- Tak Al, uczę się tego na pamięć. Nie chcę się pomylić.
Al i Nami patrzą na niego zdziwione. Chłopak siada w zamyśleniu obok nóg śpiącej już Niny. Nikt się nie odzywa. Nami przełącza kanał, Al zaczyna jeść ciasto mrucząc przy tym z zadowolenia. Alojzy spogląda na kubki. Mamrocze te słowa pod nosem.

- Bo co jeśli posłodzę za dużo? 

poniedziałek, 23 lutego 2015

O dziewczynie, która zdecydowała zrobić sobie przerwę.

Pisane w częściach, zaczęte jakiś tydzień temu, może półtorej tygodnia.
Akapitów brak celowo (a może inaczej mówiąca - zdaję sobie sprawę z och braku).
Wszelka krytyka mile widziana.

O dziewczynie, która zdecydowała zrobić sobie przerwę.

Rzuciła kolorowe cienkopisy na stół, spojrzała zadowolona na plik kartek. Białą powierzchnię pokrywały teraz kolorowe wzory, które przecięty gap nazwałby po prostu ślaczkami. Pod nimi prostymi i kanciastymi było wyjaśnione czego te wszystkie symbole dowodzą. Przejrzystość tych notatek była zachwycająca, patrząc na dany podpunkt od razu można było stwierdzić o czym on traktuje. Na tym jednak wszystko się kończyło, bo tak naprawdę całość była po prostu zbieraniną trudno zrozumiałych zapisów. Dziewczyna nie odważyłaby się na stwierdzenie, że je rozumie, raczej akceptowała ich niewątpliwą słuszność i logiczny przekaz. Zadowolenie zastąpiła dobrze jej znana niepewność.  Dziewczyna uniosła ręce do góry i wygięła się w łuk, poczuła przy tym jak kręgi kolejno uświadamiają sobie, że zostały stworzone do ruchu. Odsunęła się na krzesełku od stołu, przy którym spędziła ostatnie dwie, może trzy godziny i wstała. Spojrzała tęsknie na okno, za którym co prawda nie działo się zbyt wiele, ale istniał świat z wiosennymi promieniami słońca i orzeźwiającym wiatrem. Myśląc o tym podjęła decyzję. Miała dość siedzenia w zatęchłym pokoju, w którym od rana nie wydarzyło się nic więcej, niż poranny rumor i jedzenie śniadania. Owinęła wokół szyi zielony szalik i założyła trampki. Miała na sobie jeszcze szarą bluzę i ciemne jeansy. Nikt jej nie zatrzymywał, bo też w pobliżu nie było osoby, która przejmowałaby się tym co robiła ze sobą i swoim życiem, o ile nie wkraczało to na ich strefę. Zbiegła po schodach, próbując narobić jak najmniej hałasu, bardzo nie lubiła, gdy jej kroki odbijały się głośnym pogłosem po całym korytarzu. Przy kieszeni dźwięczał jej łańcuch. Dziewczyna kiwnęła głową do wysokiego chłopaka, który gadał przez telefon. Nie znali się, ale zawsze witali. Rzadko z nich tak naprawdę nie wiedziało dlaczego, ale też nie zastanawiali się nad tym jakoś specjalnie długo. Po prostu, któregoś dnia on przepuścił ją w drzwiach, ona podziękowała mu uśmiechając się przy tym niemrawo i tyle. Nie było żadnego momentu, w którym mogliby uzgodnić fakt, że nie będą obojętnie odwracać wzroku na swój widok. Dziewczyna zawsze zastanawiała się z kim on tak rozmawia, bo niemal zawsze, gdy go widziała, on akurat miał słuchawkę przy uchu i bardzo cicho prowadził rozmowę. Zważywszy jednak na fakt, że się nie znali, nie miała ona nigdy okazji, żeby go o to zapytać. Z pewnością mogłaby to zrobić, ale uznała, że w pierwszej kolejności wolałaby poznać jego imię. Skoro jednak tego nie zrobiła, nie miała zamiaru łamać ich cichej relacji tylko po to by poznać powody niekończącej się rozmowy telefonicznej. Otworzyła metalowe drzwi barwy przypalonej gliny. Uderzyła ją świeżość, której nie czuła od prawie dwóch dni. Było to dla niej uczucie podobnego do pocałunku. Ekscytujące, z równoczesnym dreszczem, który właśnie przeszedł po jej ciele, zaczynając od pięt kończąc na nosie. Dziewczyna nie miała w życiu wielu okazji do całowania się z… kimkolwiek. Sama nie potrafiła stwierdzić czy lubi to uczucie, choć z pewnością mogłaby powiedzieć, że nie ku niemu zbyt wielu obiekcji. Może poza kilkoma detalami, nad którymi na szczęście nie musiała się zbyt wiele zastanawiać. Włożyła ręce do kieszeni i ruszyła w stronę Parku, który mieścił się kilkanaście minut drogi od jej mieszkania. Nagle zdała sobie sprawę, że tak naprawdę w istocie jest odrobinę rozdrażniona. Zaczęła zastanawiać się nad tym uczuciem i jego powodem. Skutki doskonale znała i miała nadzieję, że jej przejdzie zanim dotrze do Parku. Nie chciała psuć sobie spaceru przez uczucie, którego źródła nie potrafiła zlokalizować, bądź też nie miała ochoty tego czynić. Bała się, że gdy jej świadomość usłyszy potwierdzenie podświadomych założeń, nie będzie w stanie już nic z tym zrobić. Dziewczyna cechowała się dość buńczuczną, ale też i uległą naturą. Już dawno uznała, że poddanie się jest o wiele prostsze niż męcząca walka, która niekoniecznie musi przynieść jakieś zyski. I właśnie te próbny przeciwstawnia się własnym założeniom tak ją irytowało. Nie, nie próbowała walczyć. Tym razem chodziło o samo ślęczenie w pokoju, chociaż tak ją ciągnęło do życia. Tyle rzeczy pragnęła zobaczyć i doświadczyć, rzeczy, które w gruncie rzeczy były na wyciągnięcie jej ręki. I nikt nie zabraniał jej po nie sięgnąć. Sama, dobrowolnie podjęła decyzję o tym, że pozostanie w niebycie, po raz kolejny. Dopóki siedziała w pokoju, nie zastanawiała się nad tym, ale świeże powietrze uświadomiło jej, że istnieje świat, który ona pragnie poznać. Wbiła dłonie mocniej w głąb kieszeni i zmarszczyła nos. Nie podobało jej się to. Chciała się zwyczajnie przejść po świeżym powietrzu (o ile to w mieście można było tak nazwać), nie miała w planie rozmyślania nad swoją egzystencją i postępowaniem. Miała na to wystarczająco czasu, siedząc na krześle. Po co miałaby tracić te dodatkowe chwile wytchnienia na dręczenie samej siebie za swoje własne przewinienia? O ileż bardziej wolałaby karcić się za to, że zrobiła coś złego, niż za to, że nie zrobiła nic. Ta świadomość zawsze wyprowadzała ją z równowagi. Wzięła więc głębszy wdech, czując przy tym szczypanie w krtani. Uśmiechnęła się pod nosem. Czasami nie zwracała uwagi na takie rzeczy. W gruncie rzeczy, właściwiej byłoby powiedzieć, że od czasu do czasu zdarzyło jej się pomyśleć o takich rzeczach i odczuć je w pełni. Tak jak teraz, gdy wszystkie swoje myśli skupiła na własnych drogach oddechowych i powietrzu. Czuła jak wiatr szczypie jej policzki i wiedziała, że są już one lekko zaczerwienione. I to w ten sposób, który większość mianuje jako uroczy bądź słodki. Podobnie rumienią się zawstydzeni ludzie, ale ona nie wiedziała czy tak jest naprawdę, tylko słyszała to stwierdzenie sporą ilość razy. Gdyby była nieśmiała mógłby się na takie słowa zaczerwienić jeszcze bardziej i nikt by tego nie zauważył, ale ona nie była nieśmiała i czerwieniła się tylko,gdy się zdenerwowała lub za bardzo upiła, albo tak jak teraz od mrozu. Jeśli było naprawdę zimno to miała zaczerwienione również knykcie i uszy. Dziewczyna wzięła kolejny raz głęboki wdech, a w raz z nim uraczyła się aromatem dymu. Przymróżyła lekko oczy i wzięła następny wdech. Do jej nozdrzy wdzierał się zapach tytoniu, który prawdopodobnie miał imitować woń wiśni. Uśmiechnęła się pod nosem. Ludzie dawali się nabierać na takie rzeczy cały czas, a i ona nie była lepsza. Rozejrzała się w poszukiwaniu źródła zapachu. Pod bramą Parku stała kobieta, trzymając za rękę dziecko, które widocznie bardzo chciało już się znaleźć na placu zabaw, który mieścił się pomiędzy drzewami. Niestety młody człowiek musiał poczekać, aż jego opiekunka, bo na jego matkę nie wyglądała, wypali do końca papierosa. Kobieta była przynajmniej ze sobą na tyle szczera, że paliła aromatyzowany tytoń a nie elektorniczne olejki. Dziewczyna minęła ich, jeszcze raz przy okazji głębiej się zaciągnając. Sama do niedawna trwała w tym złudnym przekonaniu, że tytoń smakowy jest mniej szkodliwy, aniżeli czysty. Paliła tylko własnoręcznie skręcone fajki i wyłącznie z tytoniem owocowym. Była święcie przekonana, że to czyni ją mniej szkodliwą dla środowiskowa. Nie wspominając o tym, że tylko taki tytoń jej smakował i miał jakikolwiek wpływ na jej psychikę. Odrobinę ją rozluźniał, bo w końcu miał to robić. W pewnym momencie jednak stwierdziła, że to bezcelowy zabieg, bo musiałaby się w ten sposób narkotyzować niemal cały czas. Po kilku miesiącach jęczenia i marudzenia udało jej się całkowicie rzucić palenie. Nie potrafiła jednak oprzeć się takim okazjom,gdy to ktoś palił a ona mogła po prostu powdychać to co zostało. Co prawdo nie równało się to jakby sama zaciągnęła się tym dymem bezpośrednio przez filtr, ale w gruncie rzeczy ją to cieszyło. Dzięki temu nie ciągnęło jej do tego,mogła spokojnie przejść obok palacza, bez chęci rzucenia się na niego, by odebrać mu papierosa. Dziewczyna weszła do Parku, co równało się niemal przejściu przez magiczną bramę, ponieważ momentalnie poczuła jak jej barki się prostują a ciało staje się lżejsze. Wyprostowała się, niemal odchyliła lekko do tyłu. Uśmiechnęła się do samej siebie czując radosną atmosferę, która panowała dookoła niej. Momentalnie zapomniała o swoim zirytowaniu i o zajęciach, które nadal na nią czekały. Wodziła wzrokiem po szarym chodniku.

Schodów było od groma. Przeciętnie ludziom nie chciało wchodzić się po nich, bo na górze nie było nic ciekawszego niż na dole. Może poza zyskaniem innej perspektywy na otoczenie. Tylko, że to większości nie przekonywało do podjęcia trudu. Dziewczyna jednak miała na to inny pogląd. Lubiła wysiłek, który mógł jej przynieść korzyści, nawet tylko te dotyczące samopoczucia a zmiana perspektywy była czymś co starała się uzyskać niemal w każdej chwili życia. Przeszkadzały jej ramy w jej umyśle, w które została włożona przez te wszystkie lata edukacji i społeczne media. Za każdym razem szukała pęknięcia, przez które mogłaby się wydostać na inne horyzonty niż te, które dostrzegał każdy. Inne, niż oczywistości. Dlatego bez chwili wahania czy głębszego zastanowienia zaczęła wchodzić po schodach. I chociaż codziennie wdrapywała się na trzecie piętro do swojego mieszkania, to już po kilku chwilach czuła jak łapie ją zadyszka. Wędrówka nie była wysoka, ale za to długa, a ona chciała jak najszybciej znaleźć się na samej górze. Próbowała oddychać równomiernie, tak jak ją uczono w dzieciństwie, gdy chciała zostać maratończykiem, ale jej to nie wychodziło, jak zresztą zawsze. Nigdy nie nauczyła się małego triku, który wyzwoliłby ją od uczucia duszenia się.  Już wtedy powinna przewidzieć, że w życiu nie będzie podążała za prostymi sposobami . Dzieci jednak nie myślą o tym, jak będą żyły w przyszłości, a nawet jeśli to bardziej wyobrażają sobie sielankowe krajobrazy, lody i dużo szczęścia, aniżeli haczyki do pokonania codzienności. Gdyby się nad tym zastanawiały, to ta dziewczyna już wtedy obmyśliłaby plan na swoje życie, zaczęła wymyślać czego pragnie i jak ma to osiągnąć. Popytałaby wszystkich, którzy kochają prostotę, jak ma rozwiązać połowę swoich problemów w sposób nie koniecznie najbardziej skomplikowany. Dzieci jednak się nad tym nie zastanawiają, ona się nad tym nie zastanawiała, zawsze brnęła przeciwnie niż należało, więc musiała sobie z tym radzić. Wspinała się na miejsca, w których nie czekało ją nic poza zmianą perspektywy. Dotarła w końcu do końca schodów. Złapała się barierki i schyliła głowę w kierunku ziemi. Tego też nauczono jej w dzieciństwie. Sama nie wiedziała w jaki sposób ma to pomóc, ale wiedziała, że lepsze to niż siadanie na ziemi, wtedy z pewnością nabawiłaby się zakwasów. Stała tak chwilę, póki nie odzyskała tchu, przynajmniej po części. Wtedy podeszła do barierki, która wieńczyła betonową platformę i oparła się o nią. Przed dziewczyną , w dole, rozpościerał się Park, budynki, czarne ulice i małe samochodziki, które z jej punktu widzenia wyglądały jak resoraki, którymi bawiła się w dzieciństwie. Lubiła ten widok. Nie było w nim nic nadzwyczajnego, ale przypominał jej o tym, że na wszystko można spojrzeć inaczej. Czuła się lepsza, stojąc ponad wszystkim. To miejsce uświadamiało jej, że zawsze może spaść i później się podnieść. Poza tym, z tej platformy idealnie można było przyjrzeć się miastu. Jego tętnu, życiu. Nie było lepszego miejsca, z którego można by było ujrzeć całość jako jedność. To był mechanizm, dobrze pracujący organizm. Porównywanie społeczeństwa i miasta do czegoś żyjącego było klasyczną metodą, nauczono jej tego w szkole, więc tak właśnie o tym myślała. Gdy stała tak przy barierce i spoglądała w dół rozmyślała o tym, że cudownie by było mieć skrzydła. Wbrew założeniu ogółu, kiedy o tym wspominała, nie po to by móc wznieść się jeszcze wyżej, ale by móc skoczyć w dół bez obaw o życie. Dziewczyna nigdy nie miała wygórowanych oczekiwań wobec samej siebie, a myśl o lataniu była przerażająca. Musiała kilka razy lecieć samolotem i za każdym razem przypłaciła to godzinnymi stresami. Zdecydowanie wolała, gdy jej nogi były na ziemi albo chociaż w jej pobliżu. Tak by mogła w każdej chwili sprawdzić czy za chwilę będzie w stanie wykonać kolejny krok. Samoloty były jej zmorą. Prędzej decydowała się na promy i statki, bo w wodzie też mogła mieć kontrolę, nawet jeśli tylko urojoną, nad tym co się z nią za chwilę stanie. W powietrzu to ktoś podejmował o tym decyzje. I nikt nie zdołał jej przekonać, że samoloty mają najmniejszy procent wypadków wśród wszelakich form transportu. Nie i już. Ona preferowała własne nogi. Skrzydła nie były jej potrzebne do tego co innym. Najchętniej, gdyby je miała, opatuliłaby się nimi szczelnie w przekonaniu, że miękkie pióra ochronią ją przed wszelkim złem. Wiedziała, że to naiwne, ale naiwność była kolejną cechą, którą wpoiło jej życie. Chciała wierzyć, że ludzie są kimś godnym zaufania, że świat nie rozpadnie się na biliony skrawków, że życie jest piękne i warto podziwiać wszystko co ją otaczało.  I pragnęła skoczyć w dół, odbić się od barierki i… wylądować na dole bezpiecznie, a po drodze odkryć coś nowego. Niestety wiedziała, że gdyby to zrobiła, z pewnością nie skończyłoby się to niczym przyjemnym, o ile w ogóle wiedziałaby o końcu. Związku z tym stała tam i pozwalało sobą targać różnym pragnieniom podobnym do tego.


W końcu znalazła wolną ławkę. Nie spodziewała się, że to może być takie trudne. W Parku bywała zazwyczaj o takich porach, kiedy większość decydowała się na powrót do domu. Z różnych powodów, bardziej lub mniej błahych. Ona wszystkie je rozumiała, ale nie musiała o nich myśleć, ponieważ dotyczyły one innych a nie jej. Starała się myśleć tylko o swoich, co nie zawsze jej się udawało, na szczęście innych i jej zgubę. Setki razy słyszała, że to epoka egoistów i jeżeli poda ludziom dłoń, oni wezmą całe ramię albo i więcej. Starała się w to nie wierzyć, ale prawdą było, że jeżeli myślała o sprawach innych i poświęcała im czas, to prawie nigdy nie miała go już na swoje sprawy. Właśnie dlatego próbowała myśleć tylko o swoich sprawach.  Usiadła przy brzegu, opierając się całą powierzchnią pleców. Wiedziała, że w takich okolicznościach ktoś może się do niej przyłączyć, ale była zbyt uprzejma by „rozwalać się” na całej ławce. Ludzie i tak byli zbyt zafrasowani sobą, by dostrzec, że jest obok niej dostatecznie dużo miejsca dla dwóch czy nawet trzech osób. Dziewczyna zaczęła stukać palcami o udo w jakiś wymyślony przez siebie rytm. Zawsze tak robiła, gdy nie wiedziała co ma zrobić z rękoma. Prawie nigdy nie wiedziała co z nimi począć. Być może zostałaby kompozytorem, gdyby chociaż trochę się na tym znała. O muzyce jednak nie miała bladego pojęcia, ponad to, że coś brzmiało albo nie. Jej wystukiwania nie miały nic wspólnego z pragnieniem sławy czy zostanie znanym twórcą. Dziewczyna wolała życie na uboczu, chciała pozostać niezauważona, na tyle, na ile nie przeszkadzało to w jej codziennym egzystowaniu. Zabierała głos, gdy było to konieczne, resztę czasu poświęcała na własne, przyziemne sprawy.   Na placyku pojawiła się grupka dzieci, które kopały do siebie piłkę. Dziewczyna nie podejrzewała, że takie rzeczy mają jeszcze miejsce. Całe jej kuzynostwo od dawna porzuciło życie „na zewnątrz” na rzecz komputerów i tabletów. I zawsze, gdy pytała któreś z nich o to czym się zajmuje, słyszała „a nic takiego”. I tyle. Dzieci nie robiły nic, tylko „nic takiego”. Ona też to czyniła, ale nie siedząc przed komputerem, który uważała za zbyt czasochłonny i kłamliwy. Obserwowała jak dzieciaki podają sobie nadmuchany balon w skórze i przypomniała sobie, jak wraz z sąsiadami kopali piłę wszędzie gdzie się tylko dało. Mieli taki okres w życiu, kilka miesięcy, że bez piłki się nigdzie nie ruszali. Nawet w drodze do szkoły mieli ją ze sobą, ale wtedy któreś z nich musiało ją nieść pod pachą, bo rodzice denerwowali się, że na pewno piła wypadnie na jezdnię i któreś z dzieci wpadnie po samochód. Posłuszna dziatwa niosła piłkę, aż do zakrętu, gdzie rzucali ją na chodnik i podawali sobie różnymi kopnięciami, dopóki nie dotarli do szkoły. Wtedy znów któryś z dzieciaków był odpowiedzialny za to, żeby nikt tej piłki nie podwędził. Po lekcjach chodzili na boisko, dopierali się w dwie grupy i grali do upadłego. Czasami zdarzało się, że wracali do domu pod wieczór, bo dopiero wtedy brakowało im ludzi do gry. Lubiła tamte lata, nie musiała martwić się niczym, tylko zadrapanymi kolanami i odrobieniem lekcji. Była dzieckiem średnio pilnym, więc po powrocie do domu tylko otwierała zeszyty, pisała kilka zdań lub równań i dochodziła do wniosku, że tyle powinno wystarczyć.  Nigdy nie brała dodatkowych zdań, nie zgłaszała się na ochotnika, chyba, że mogła dzięki temu poznać coś nowego. Brała udziały we wszystkich wyjazdach i pomagała organizować wydarzenia, ale na tym jej chęci się kończyły. Nawet jeśli słyszała, że jest zdolna i powinna wziąć udział w konkursie, nie decydowała się na to, z jednego prostego powodu – oznaczało to dodatkową pracę, która niczego nie gwarantowała. Niczego, bo oceny ją nie obchodziły. Były tylko zbiorem cyferek, które mniej lub bardziej zadowalały jej rodziców i resztę familii. Na kolejnej ławce usiadła młoda para. Dziewczyna tylko ukradkiem im się przyjrzała. Wysoki chłopak z przydługimi włosami, średniego wzrostu partnerka o przekonującej aparycji. Nic interesującego, a nawet jeśli, to nie z wierzchu, bo wyglądali jak setki innych par. On i ona mieli na sobie ubrania z wielkiej sieci odzieżowej, H&M, być może jakieś dodatki z New Yorker’a. On ułożone włosy przy pomocy żelu, ona makijaż i lakier do włosów.  Klasyczna para w parku. Dziewczyna nie zaprzątała sobie nimi głowy, a przynajmniej próbowała. Po chwili młoda para zaczęła głośno dyskutować. W końcu dyskusja zaczęła przeradzać się w obwinianie. Sprzeczali się o klasyczną sprawę typu „dlaczego to zawsze ja muszę myśleć o tym czego ty chcesz?”. Niektórzy uznaliby to za błahostkę, inni za pogwałcenie praw partnera. Dla nich była to bardzo poważana sprawa i od razu dało się zauważyć, iż nie próbują rozwiązać jej po raz pierwszy. Dziewczyna starała się ignorować ich głosy, próbowała udawać, że wcale ich tam nie ma, ale czuła jak puls jej przyśpiesza. To nie była jej sprawa.  To przecież jej nie dotyczyło, ale już miała kilkanaście gotowych zdań, które mogłaby bez problemu wtrącić do tej dyskusji. Nie znała tych ludzi. Znów zaczęła się irytować a miała mieć taki piękny spacer. Zerwała się z ławki. Para spojrzała na nią, a ona tylko uraczyła ich spojrzeniem pełnym politowania. Odwróciła się i zaczęła iść w stronę bramy. Zacisnęła palce w pięści. Nadal słyszała ich kłótnię, bo nie była to już zwykła utarczka dwójki ludzi, którzy mają różne poglądy na jedną sprawę. Zastanawiała się jak to się skończy. Będą na siebie krzyczeć, aż ktoś zwróci im uwagę, czy może dopóki się nie zmęczą. I co wtedy? Będą udawali, że nic się nie stało albo każde pójdzie w swoją stronę. Reszta jest zależna od tysiąca czynników, których dziewczyna nie znała. Nawet nie chciała znać. Skrzywiła się zniesmaczona. Nigdy nie zrobiłaby takiej sceny w parku, ani żadnym innym publicznym miejscu. Takie sprawy są osobiste i jak mawiano jej w dzieciństwie „nie wynosi się ich z domu”. Może to trochę przestarzałe myślenie, ale ona się z tym zgadzała. Innych nie obchodzą ich problemu. Jej to nie obchodziło, bo pragnęła tylko chwilę posiedzieć na ławce, w spokoju. Niestety spokój został zniweczony, zatem i jej pragnienia musiały ulec zmianie. W tej chwili była zła na ludzkość. Na głupotę i egoizm. Wyszła z Parku. Szła szybciej niż wcześniej, więc już po kilku chwilach znalazła się pod swoją klatką. Otworzyła drzwi i została szturchnięta przez jakąś inną mieszkankę. Przeprosin nie usłyszała, to byłoby chyba zbyt wiele jak na przeciętnego mieszkańca Ziemi. Ruszyła korytarzem, a później po schodach na górę. Już nie troszczyła się o to, że robi hałas. Po wejściu do mieszkania zdjęła buty i rzuciła je niedbale w kąt, chociaż wiedziała, że za chwilę przyjdzie i postawi je równo na półce. Po wejściu do pokoju spojrzała na stół, na którym leżały kartki i kolorowe cienkopisy. Ucieszyła się na ich widok i niemal od razu wzięła się do przerwanej wcześniej pracy. I tak do kolejnego momentu zwątpienia.

środa, 15 października 2014

Cisowe Wzgórza [cz.1]

Cisowe Wzgórza - dzień 1 część 1

Gdzieś w oddali musiały znajdować się klify. Wysokie i strome, przez tyle lat obijane przez fale. I to właśnie te resztki głębinowego prądu uderzały w skały gdzieś nieopodal. Dźwięk przedzierał się przez gęstwiny chaszczy i szeroko rozpostartą łąkę. Widmo rozchodziło się dookoła, jakby nie mogło znaleźć punktu zaczepienia, od którego mogłoby się obić z powrotem w stronę nadbrzeża. Właśnie dlatego dla większości było zagadką dokładne miejsce położenia klifów. W istocie wystarczyło wspiąć się na pagórek, po którym resztki dźwięku spływały w dolinę. Stamtąd było już widać zarysy końca lądu. Szeroko rozpostarte niebo i fragmenty zieleni i granatu wody.
Turyści nie wiedzieli o tej sztuczce, miejscowi już się nią nie interesowali. Tylko zagorzali fani się tam wybierali. I ci, którzy wierzyli w legendy.
Legendy o pięknościach mieszkających w tamtejszych trawach. Powieść głosiła, że czwartego dnia od pełni księżyca, wśród gęsto rosnących cisów można spotkać elfie piękności. Oczywiście spotkanie z takimi istotami nie było bezpieczne i mało kto powracał z takiej wyprawy. Z tych powodów nikt nie potrafił powiedzieć co tak naprawdę dzieje się z wędrowcami, którzy szukali piękności wśród cisów. Czyżby istoty te porywały swych wielbicieli? Zamieniały ich w kruki, które krążyły po całym kraju? Może zmuszały biedaków do skoków w wodę. Istniało przekonanie, że elfie duchy były spokrewnione z syrenami i dostarczały im pożywienia. To wierzenie powodowało brak zainteresowania miejscowych tamtymi rejonami. Komu to do szczęścia było potrzebne?
Jednak zawsze znajdzie się ktoś, kogo nędzą takie przygody, ktoś kto chce sprawdzić każdą plotkę, każdy najmniejszy nonsens. Kimś takim właśnie był Filip.
Młody mężczyzna, który któregoś dnia stanął w drzwiach tawerny i oznajmij, że dowie się gdzie znikają cisowi wędrowcy. Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Żadna osoba znajdująca się w środku nie poparła jego pomysły, nie odradziła mu tego działania. Po prostu dalej zajmowali się swoimi sprawami. Filip nie przejął się brakiem reakcji. Wszedł w głąb pomieszczenia i zamówił sobie kufel piwa. Usiadł pod oknem i zaczął przezeń wyglądać. Znał okoliczne tereny niemal na pamięć, nie był jakimś przypadkowym przybyszem z drugiego końca świata zwabionym ponętną wizją spotkania nimf. Mieszkał na tych ziemiach od urodzenia, zbadał tyle zakamarków ile tylko zdołał. I właśnie teraz, po swoich dwudziestych urodzinach, postanowił odkryć tajemnicę Cisowych Elfów.
Pomysł ten pojawił się nagle, przez zupełny przypadek, gdy jego kumpel opowiadał o swoim przodku, który właśnie podobno został porwany przez syreny. Filip dopytał się o tyle szczegółów, ile tylko zdołał. Rozważał różne możliwości i szanse. W końcu, gdy miał wszystko przepięknie ułożone postanowił udać się na tę wyprawę. Nie było w tym nic szalonego, młodzi przecież nie wierzyli w legendy i klątwy. Zatem co mogło mu się stać po takiej wycieczce na Cisowe Wzgórze? Zupełnie nic - mówili znajomi i rodzina. Starci byli nieco mniej optymistycznie do tego nastawieni, ale to zwykła przezorność "by nie wywoływać wilka z lasu".
Nikt go nie zatrzymywał.
I też nikt nie chciał z nim iść.
Przeniósł spojrzenie na wnętrze tawerny. Kilku rosłych mężczyzn, prawdopodobnie hutników, siedziało po drugiej stronie jedząc dużymi łyżkami obiad. Popijali to piwem i co jakiś czas, któryś przetarł sobie wąsy z piany. Filip wyobrażał sobie jak muszą wyglądać tutaj wieczory. Widział tych samych mężczyzn, ubranych prawie identycznie, ale już bardziej wyprostowanych, pijących to samo piwo i wystukujących rytm melodii o podłogę swoimi wielkimi, ciężkimi butami. Widział młode kobiety tańczące z młodymi kolegami, kelnerki uwijające się między całą rzeszą ludzi. Na pewno właśnie tak to wyglądało wieczorami, ale teraz było południe, środek roboczego dnia. Wnętrze było ciemne i puste. Prócz niego i grupki mężczyzn w kącie siedziała jakaś zakapturzona postać, trzymała w ręce jakiś łańcuch lub podobną rzecz. Nie poruszyła się ani trochę odkąd Filip wszedł do tawerny. Siedziała w miejscu. Spod ciemnego kaptura wystawały jasne kosmyki włosów i nic więcej. Dłonie, które trzymały dziwaczny łańcuch, były okryte czarnym materiałem, tak, że stapiały się z całą resztą.
Filip przyglądał się tej postaci z zaciekawieniem, aż w końcu wstał i podszedł do niej.
- Przepraszam, że przeszkadzam...
Nim zdążył coś jeszcze powiedzieć, postać zerwała się z krzesła, wyminęła go i wyszła z tawerny. Nikt nie zwrócił na to uwagi. Filip miał wrażenie, że osoba w kapturze odpowiedziała mu "nie zbliżaj się do cisów", ale mogło mu się po prostu zdawać. Obrócił się w stronę drzwi i nawet do nich podbiegł. Wyjrzał na zewnątrz, ale nigdzie nie było zakapturzonej postaci. Wokół krzątali się miejscowi robotnicy i dzieci, które były jeszcze za małe, żeby pójść do szkółki.
Mężczyzna wrócił na swoje miejsce. Dopijając swoje piwo zastanawiał się, dlaczego tamta osoba tak się zirytowała, gdy do niej podszedł. Nie mógł jednak wymyślić odpowiedzi, a nie zapowiadało się też na to, żeby miał uzyskać ją od kogokolwiek. Wstał i podszedł do lady.
- Chciałbym jednoosobowy pokój na najbliższy tydzień.
- Całe siedem dni?
- Zgadza się.
- Płatne z góry.
- W porządku.
Wyciągnął pieniądze i wręczył karczmarzowi. Tamten podał mu klucz i wskazał schody, które prowadziły na górę, do pokojów. Były to stare, skrzypiące deski, które najwidoczniej już dużo zniosły. Filip wszedł po nich ostrożnie na górę. Rozejrzał się po obskurnym korytarzu myśląc nad tym, kto nocuje w takich miejscach. Siebie jakoś nie uwzględnił, ten pokój nie był mu bardzo potrzebny, po prostu wolał mieć jakieś miejsce, żeby przespać się nad świtem. Większość czasu zamierzał spędzić na Wzgórzu.
Wszedł do pokoju. Jego oczom ukazał się mały, kwadratowy pokoik z widokiem na najbliższy dom i stajnie.
- Pięknie - powiedział do siebie i rzucił worek na łóżko, które momentalnie zaskrzypiało. Otworzył drzwi do łazienki, a raczej pomieszczenia, które miało ją imitować. Pomieszczenie metr na metr mieściło w sobie klozet i natrysk. Umywalka była wewnątrz pokoju, bo tutaj już w żaden sposób by się nie zmieściła. Filip zaczął żałować, że nie sprawdził tego nim zapłacić. Zawsze mógłby poprosić jakiegoś miejscowego o miejsce w stodole. Kto wie czy tam nie miałby większego luksusu aniżeli tutaj. Zamknął łazienkę i podszedł do okna. Ze stajni wychodził chłopak prowadzący konia, trzymał go na grubym łańcuchu.
- Dobra, nic tutaj po mnie - Filip wyciągnął z worka torbę na ramię, w której miał przygotowane rzeczy, które na pewno przydadzą mu się przy obserwacji.
Miał cztery dni na przygotowanie się do spotkania z elfami, chciał to zrobić jak najlepiej. Postanowił, że zbada cały teren Wzgórza, by nie zgubić się tam po ciemku, ani nie dać się zwieść nocnym marom. Już nie raz myślano, że kogoś porwano, gdy okazywało się, że człowiek po prostu zbłądził lub spadł z klifów, bo nie zauważył końca drogi. Filip nie zamierzał być jednym z nich.
Zszedł szybko po schodach i opuścił tawernę. Omijał robotników, którzy w ogóle nie zwracali na niego uwagi. Jakiś dzieciak rzucił w niego kamieniem, ale mężczyzna nie zwrócił na to uwagi. Wiedział, że nie ma sensu wdawać się w sprzeczki z tutejszymi, zwłaszcza z maluchami.
Gdy znalazł się już poza terenami miasteczka żwawo zaczął kroczyć ścieżką pod górę. Zapewne kiedyś była to ładnie udeptana droga, teraz jednak porastała ją trawa i drobne zioła, ale dało się dostrzec ślady starego szlaku. Już chwilę po wkroczeniu na ten szlak, Filip usłyszał odgłos fal, musiały znajdować się całkiem daleko, bo do złudzenia przypominały szum wiatru, ale on nie dał się oszukać.
Był ciekawy jak to wszystko wygląda na górze. Czy będzie cały czas musiał iść pod górę? Czy w którymś momencie zacznie schodzić, a może teren zmieni się w kolejną równinę? Rozglądał się dookoła, by zapamiętać jak najwięcej szczegółów, chociaż tych nie było zbyt wiele. Trawa, kamienie, stare ogrodzenia od zagród. Tereny osadnicze musiały kiedyś sięgać pod sam szczyt Wzgórza, a może nawet mieściły się nieopodal klifów. Nikt nie chciał mu zdradzić jak kiedyś rozwijała się tutejsza kultura. Ludzie byli skupieni przede wszystkim na dniu dzisiejszym. Na tym, by wykonań swoją pracę, a wieczorem trochę się zabawić lub spędzić spokojnie czas w domu z rodziną. Filip wcale im się nie dziwił, ale mogli chociaż trochę mu podpowiedzieć o tutejszym życiu kiedyś, wtedy, gdy narodziły się legendy.
 Teren przestał piąć się ku górze. Filip dotarł do właściwej części Wzgórza. Przed nim rozpościerała się wielka równina. Pięć razy większa od Doliny u swego podnóża. Ogromne pastwisko! - pomyślał Filip. I brnął dalej przed siebie. Chciał przejść je całe, znaleźć koniec trasy, zobaczyć jak wyglądają nisze i platformy klifowe. I oczywiście sprawdzić jak szeroko i długo rozstrajają się cisy, które miał wrażenie, że już dostrzega. To mogło być tylko złudzenie, podpowiedziane przez mocne pragnienie. Czuł się coraz bardziej podekscytowany, chociaż to dopiero był początek. Przed nim cztery długie dni ekspedycji. I w końcu finał, który przecież był zagadką.