niedziela, 25 października 2015

►3◄

Zawsze stała tam dumnie. Uprzedmiotowienie mojego ideału. Pamiętam jak dziś, gdy brałem ją do rąk ostrożnie, by wilgotną ścierką obmyć ją z zbierającego się kurzu. Wydaje się, że już wtedy wiedziałem czego oczekuję. Można by pomyśleć, że to zwykłe mrzonki, przecież dzieci nie mają wyobrażeń o takiej miłości. Po prawdzie, ja nie miałem bladego pojęcia o miłości. Ani wtedy, ani później. Od dziecka skupiałem się głównie na aspektach wizualnych. Wszystko sprowadzało się do tamtej porcelanowej figurki, która przedstawiała mój ideał kobiety. Była to istota o filigranowej budowie, jak przystało na laleczkę. Usteczka miała drobne, czerwone. Włosy długie, jasne i zaplecione w warkocz. Siedziała na starej, zużytej skrzyni, nogi opierała na palcach o podłoże, dzięki czemu można było podziwiać jej stopy i łydki napięte, jakby w każdej chwili mogła zerwać się do skoku. Babcia wiele razy chciała mi opowiedzieć mi historię tej postaci, ale nigdy nie słuchałem. Nie interesowały mnie jej losy, zapatrzony byłem w jej piękno. Gdy w końcu Babcia zlitowała się nade mną i ofiarowała mi piękną Mindi (bo tak została przez kogoś nazwana), cieszyłem się jak nigdy. Nosiłem ją zawsze przy sobie, była taka malutka. I krucha, więc troszczyłem się o nią cały czas. Może się to wydać dziwne, że jako chłopiec przykładałem taką uwagę to porcelanowej lalki, ale ja odnajdywałem swoją rozkosz. 
Nasz dom leżał na skraju wioski, nieopodal lasu, przez który można było na skróty dostać się do miasteczka, w którym uczęszczałem do szkoły. Nasze tereny były na przemian zbyt suche i zbyt mokre. Przez większość roku padał u nas deszcz, później grzało słońce. Przywykliśmy do takiego rytmu życia. Jesienią zakładałem kalosze do kolan i brunatną kurtkę przeciwdeszczową. Z samego rana, gdy jeszcze było ciemno, pędziłem przez las do szkoły. Biegłem po deskach, które pozwalały mi choć po części pozostać suchym. Musiałem tylko uważać, by się nie poślizgnąć i nie wpaść do wody pod nimi. Gdybym miał broczyć w powstałym bagnie, zapewne miałbym wodę po pas lub wyżej. Czasami pod koniec tej podróży łapało mnie słońce, które wyglądało przez chmury, przedzierało się przez drzewa i odbijało w zielonej wodzie, która gromadziła się dookoła. Przypadkowego podróżnego zapewne zachwyciłby ten widok, mnie on jednak już znużył. Widywałem to tak często, że nie wydawało mi się to w żaden sposób pociągające. Średnio przepadałem za tym lasem, zawsze kojarzył mi się z obowiązkiem i przymusem, którego jako dziecko tak nie znosiłem. Później zaś, przez kilka tygodni te bagna były przeze mnie znienawidzone. Stały się one złodziejem mojej jedynej miłości, którą tak skwapliwie w sobie pielęgnowałem przez te miesiące mojego młodego życia. Pewnego dnia niefortunnie się zdarzyło, że moja ukochana Mindi wysunęła się z kieszeni plecaka i wpadła do wody. Nie usłyszałem tego, bo padało tak mocno, że szumiało mi w uszach. Przez długi czas myślałem, że zapodziała się gdzieś w szkole lub w domu, jednak, gdy nie znalazłem jej w żadnych z tych miejsc, zacząłem podejrzewać, że podstępne Bagno postanowiło mi ją ukraść. Jakże się buntowałem, sprzeciwiałem tej niesprawiedliwości. Przez kilka nocy rozpaczałem za pięknym widokiem mojej filigranowej piękności. Chciałem nawet pójść i przeczesać bagna, co oczywiście zostało mi szybko wybite z głowy. Zamartwiałem się tą stratą przez kolejne kilka miesięcy, póki nie znalazłem nowej pociechy w życiu. Wystarczyła mi wtedy tylko namiastka czegoś równie pięknego, bym porzucił swoją rozpacz po staracie miłości.
Wkrótce zapomniałem o Mindi całkowicie. Tak mi się przynajmniej zdawało.
Wyjechałem z rodzinnego domu, by zamieszkać w większym mieście, gdzie czekało mnie tyle możliwości. I podniet. Zamieszkałem w starej kamienicy, na stancji u starszej kobiety, która przyjmowała pod swój dach zbłąkane dusze takie jak ja. Miała trzy córki. Niebrzydkie w sumie, ale żadna nie zwracała mojej uwagi. Co dziwiło moim współlokatorów, którzy codziennie robili dziewczętom głupie dowcipy, które wszelako miały zachęcić młode kobiety do zainteresowania nimi. Skutki były różne. Oczywiście uczestniczyłem w tych żartach, jednak na celu miałem własną rozrywkę. Południa spędzałem wśród wielkich budowli, które były tak obrzydliwe, że aż mi żołądek skręcało. Szukałem więc czegoś co zawładnie moją duszą na tyle, bym miał ochotę wyjść z własnego pokoju. I w końcu, po wielu tygodniach poszukiwań odnalazłem własne powołanie. 
Zaczęło się klasycznie, zostałem uwiedziony pięknymi dźwiękami fortepianu. Zatrzymałem się pod dwupiętrowym budynkiem. Obok drzwi wisiała tablica oznajmiająca wszem i wobec, że za drzwiami znajduje się szkoła tańca. Taniec - prychnąłem wtedy, ale i tak wszedłem do środka. W portierni nikogo nie było, więc śmiało ruszyłem dalej. Na parterze rozbrzmiewała jakaś dzika muzyka, której do tej pory nie słyszałem. Podszedłem do drzwi, w sali młodzi ludzie skakali i wili się po podłodze. Nic ciekawego, więc podążyłem dalej. Wdrapałem się po schodach na drugie piętro. A tam zamurowało mnie niemal natychmiast. Moim oczom ukazały się istoty wyjęte niemal z moich snów. W sali rozbrzmiewały dźwięki fortepianu, a kilka par tańczyło jakieś układy, których w tamtej chwili nie pojmowałem. Podszedłem bliżej. Młodzi mężczyźni stali wyprostowani, z dumnie uniesionymi podróbkami. Dziewczęta stały obok, w opiętych bluzkach, wyciągały dłonie w stronę swoich partnerów. Gdy zaczęli tańczyć, nie mogłem oderwać od nich oczu. Byli tacy dostojni, tacy zachwycający. Niemal natychmiast zapragnąłem stać się tacy jak oni. I wtedy ujrzałem Ją! Przepiękną istotę, która odezwała się do mnie cicho, ale pewnie. Zapytała czy tańczę. Oniemiały pokręciłem tylko głową. Zapytała, czy chciałbym spróbować. Przytaknąłem ochoczo. I tak zaczęła się moja przygoda z tańcem.
Codzienność spływała mi mozolnie, bo każdą wolną sekundę uznawałem za wyczekiwanie. Pędziłem przez obskurne miasto, by jak najszybciej dotrzeć do szkoły tańca. By móc jak najprędzej ujrzeć moją piękną Monic, mój sen. Zjawiałem się zazwyczaj przed czasem, ale i ona również miała taki zwyczaj. Siadałem na ławce i przyglądałem się jak pręży swoje filigranowe ciało przy barierce. Jak wyciąga długą, łabędzią szyję w stronę światła. Jej jasne włosy zawsze były nieskazitelnie upięte w kok. Obserwowałem jak napręża mięśnie, które uwydatniały jej kształty. Monic była istotą kruchą. Nie tylko z wyglądu, ale i charakteru, Mówiła bardzo cicho, mówiła niewiele, ale i mi to nie przeszkadzało. Gdy podchodziła do mnie, by pokazać mi kroki, rozkoszowałem się jej zapachem, chłonąłem go z przymkniętymi oczami, co ona brała za skupienie na tańcu. 
Przykładałem się do tych lekcji, dawałem z siebie wszystko, choć taniec nie porywał mnie tak bardzo jak Monic. Uwielbiałem trzymać jej drobną dłoń w swojej. I ten moment, gdy moja druga ręka lądowała u podnóża jej pleców. Te chwile dominacji, gdy jej los zależał tylko i wyłącznie ode mnie. Moja drobna partnerka wydawała mi się ufać bez granic. Z czasem zaczęła się przede mną otwierać, ale ja w najmniejszym stopniu nie byłem zainteresowany jej opowieściami. Nie obchodziły mnie jej problemy, nie chciałem zgłębiać jej charakteru. Jedne co pragnąłem posiąść, to ona sama, w całej swojej fizyczności, bez tej zagmatwanej duchowości. Wydawało mi się, że to miłość. Bo jakże inaczej wtedy mogłam nazwać to pragnienie, które sprawiało, że cały drżałem na jej widok? Chciałem chwycić jej drobne ciało w swoje ręce, pocałować ją w maleńkie usteczka. Chciałem zbadać każdy zakamarek jej aksamitnego ciała. To musiała być miłość, podniecał mnie nawet widok potu, który spływał po jasnym czole, gdy zbyt długo tańczyliśmy.
Pewnego dnia zostaliśmy dłużej we dwoje. Monic chciała przećwiczyć układ, który mieliśmy wykonać na jakimś konkursie. Na dworze padał deszcz, zacinał ostro w szyby. Gdy podnosiłem Monic w obrocie, jej oddech przyjemnie łaskotał mnie w szyję. W pewnym momencie zatrzymała się i przylgnęła do mnie całym ciałem. Czułem jak jej serce łomocze. Ujęła moją twarz w drobne rączki, nachyliłem się, a ona obdarowała mnie pocałunkiem. Jej usta były najwspanialszą słodyczą jaką kiedykolwiek przyszło mi smakować. I wyglądało na to, że chciała na tym poprzestać, ale ja zachęcony tym gestem podążałem dalej. Uniosłem jej koszulkę, ona zaprotestowała cicho, ale nie miała zbyt wiele siły, by móc mi się wyrwać. Złapałem ją w pasie, rozpiąłem jej stanik. Moja ręka ujęła jej drobną pierś, była tak cudownie mała. Pocałowałem ją w szyję. Czułem na ustach słony posmak jej potu. Jej protest tylko bardziej mnie zachęcał. Chciałem ją posiąść, nawet i siłą. Rozpiąłem jej spódniczkę, która wtedy swobodnie spadła na ziemię. Monic zaczęła płakać, błagać mnie, abym ją puścił. Jakże mógłbym zatrzymać się w takiej chwili. Moja dłoń znalazła się między jej nogami. Monic krzyknęła, nie sądzę, aby to było z bólu. Starałem się być delikatny, naprawdę delikatny.
Pamiętam bardzo dokładnie jej protest i łzy. Mój umysł jednak odrzucał to wszystko. Zostałem pochłonięty przez dziką rządzę. Pieściłem to delikatne ciało, rozkoszowałem się tą przyjemnością. Smak Monic pozostawał na moich wargach jeszcze długo po tym. Do dziś go pamiętam. Do dziś pamiętam jak jej miękkie wnętrze obejmowało mnie rozkosznie, gdy moje ręce i usta pieściły jej sutki. Monic w pewnym momencie przestała krzyczeć, pojękiwała tylko cicho co jakiś czas. Była taka delikatna, taka słabiutka. 
Scałowałem jej łzy z policzków, pomogłem się jej ubrać. Oddałem jej swój płaszcz, by nie zmokła w drodze do domu. To była miłość. Kolejna miłość, która przepadała w otchłani wody.
Monic nie pojawiła się na drugi dzień w szkole tańca. Nie pojawiła się wtedy, ani w żaden inny dzień. Nigdy więcej jej nie zobaczyłem. Jej ani swojego płaszcza. Wtedy przypomniała mi się Mindi. Moja piękna, idealna Mindi. Czy mogłem pozwolić, by Monic, przenajdroższa istota w moim życiu, moja miłość, przepadała na zawsze tak jak porcelanowa figurka? 
Wtedy zdałem sobie sprawę, że tak. Było już za późno. Miasto było jak moje rodzinne bagno. Zbyt głębokie, bym mógł tam wskoczyć i odszukać moją Miłość. 
Zbyt głębokie, bo nigdy nie nauczyłem się pływać.